Rozważania (czyt. rozkminy) o wszystkim i o niczym. O tym o czym na fejsie czy innej naszej klasie nikt nie wspomina. Ciężkostrawność gwarantowana.

sobota, 3 marca 2012

Spełniając plany z dzieciństwa

Każdy z nas będąc małym brzdącem o wzroście który pozwalał na spojrzenie na to co jest na stole, miał swoje plany na przyszłość. Od wspaniałych podróży w kosmos, poprzez posiadanie czworonożnego przyjaciela, na zwykłym rowerze kończąc. Niektóre z marzeń spełniały się wcześniej czy później, jednak bez względu na to, w głębi siebie nadal mamy te skryte 'coś' co chcielibyśmy zrealizować, na co teraz nie pozwalają nam obowiązki, fundusze czy typowo 'polaczkowe', "a co by ludzie powiedzieli"

Ja mimo wszystko postanowiłem zrobić krok w tym kierunku. Będąc właśnie tym ów brzdącem zawsze marzyłem o własnym ... motorze. Niby nic wielkiego. Z resztą trudno było nie marzyć o własnych dwóch kółkach, gdy podwórko obok, wujaszek miał warsztat, a kuzyni śmigali rometami, jawkami, a nawet simsonami. Przyszedł czas, że i moi rodzice powiedzieli symboliczne tak i wtedy mały Skowronek pomykał jaskrawozielonym S51, na łamach #kartonu zwanego komicznie 'sprzętem do dachowania' (wtajemniczeni pamiętają :)).
Jednak to nadal nie było to. Przyszedł czas, kiedy ów sprzęt musiałem spieniężyć. W dniu w którym się z nim rozstałem, jego miejsce zastąpił biało rdzawy golf, który z niewielkimi przebojami służy mi od dwóch lat.
Jak wspomniałem, jaskrawy Simson to nadal nie było to. Zwłaszcza, wtedy gdy inni kumple rozpoczynali erę odkurzaczy i innych sprzętów zwanych potocznie skuterami. Mi zależało na czymś, co nie naprawia się 'schematycznie' i bezproblemowo, lecz coś do czego trzeba włożyć serce i kilka siarczystych kurw czy innych przekleństw. Coś, czego budowa wydawała się prosta jak cep, ale jednocześnie w razie prostej usterki wymagała wytoczenia najcięższych dział w postaci młotków. Czymś co kiedyś było powszechne, a dziś powoli staje się niepowtarzalne.

Do czego zmierzam? Ano cofnijmy się do listopada zeszłego roku. Wtedy to udałem się przedłużyć OC za volkswagenowską białą torpedę. Miła pani w ubezpieczalni wyliczyła mi kilka składek i uroczo oświadczyła iż auto warte dwie wypłaty wymaga opłat w wysokości ... 70% jednej wypłaty, czyli jakichś 800złotych. Jednocześnie poinformowała mnie, iż gdyby nie fakt iż jestem współwłaścicielem, OC wyniosłoby o połowe mniej, czyli kwotę którą byłem w stanie przyjąć. Jednodniowa akcja w Starostwie zakończyła się wkreśleniem mnie z dowodu rejestracyjnego co skutkowało tym iż moje obecne zniżki mógł trafić szlag. Aby temu zapobiec, wspomniana wyżej babka doradziła mi abym kupił 'jakieś padło' z dokumentami, i zarejestrował na siebie. Mówiąc 'jakieś padło' miała na myśli przyczepkę, lub motorower. Przyczepka odpadła z rywalizacji ze względu na gabaryty, a motorower.... cóż. Czemu nie spytałem, po czym przystąpiłem do poszukiwań.
Nie trwały one długo. Kumpel z technikum kiedyś wspominał, że w jego piwnicy spoczywa Romet Ogar z papierami...

I tutaj warto przejść do puenty dzisiejszej notki. Dziś rano po zostawieniu pod zastaw dobrej flaszki, wziąłem od znajomego busika i bez większych przebojów przewiozłem Romecika z Białegostoku do swojej bazy wypadowej na wiosce (o której nie omieszkam wspomnieć w innej notce, opatrując ją szeroką relacją fotograficzną), gdzie w oczekiwaniu na lepsze jutro, Ogar spędzi przynajmniej 2 miesiące.

Co chciałem przekazać? Głównie chciałem zrobić to co każdy szanujący się samiec robi po zakupie czegokolwiek - po prostu się pochwalić. Chciałem jednak również udowodnić, iż pod pretekstem zwykłego zachowania sobie zniżek OC, da się zrealizować chociaż częściowo swoje marzenia. Dlaczego częściowo? Ogar prawdopodobnie doczeka się remontu generalnego, bo OC to tylko pretekst. Ale... ale zawsze marzyłem o remoncie czegoś 'poważniejszego'. Poważniejszego, znaczy większego i rozpoznawalnego. Od zawsze lubowałem w polskiej motoryzacji PRL, dlatego już od dawien dawna odkładam sobie w skarpecie na ... polskiego Fiata 125p(ew. Żuczek!). Jednak zanim wydam ostatnie grosze na dużego bandziora, warto zorganizować sobie jakieś zaplecze, w postaci najprostszej wiaty czy garażu. Ale o tym jak wspomniałem w przyszłości. Prawdopodobnie po maturach, bo wtedy czekają mnie najdłuższe wakacje. I znając polskie realia i moje podejście, będą to najdłuższe wakacje w pracy.


Edit.
Wczoraj obiecałem fotki. Słowa dotrzymuje. Wybaczcie mi, ale tylko pod ręką miałem tylko oczkową dziesiątkę, kombinerki, śrubokręt i kalkulator, dlatego tak lipnej jakości zdjęcie. A jak ładnie ktoś poprosi to dorzucę bazę wypadową

KLIK!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz